Dzieci w sieci

 

Od kilku miesięcy blogujemy tu regularnie na najróżniejsze tematy. Czasem śmieszne, czasem bardzo mądre i pouczające, a często zwyczajnie życiowe. Oczywiście wszystko kręci się wokół nauki języka angielskiego i dzieci, ale przecież nikt nie mówił, że będzie inaczej 😉 Tyle, że zapomnieliśmy o jednym ważnym temacie: Internet!

A przecież to właśnie dzięki Sieci możemy prowadzić nasz blog i wymieniać się doświadczeniami.

 

Internet pojawi się w życiu Waszych dzieci szybciej niż myślicie. I nie będziecie musieli do niego namawiać – dzieciaki same znajdą drogę… Pierwszy raz mój syn zainteresował się komputerem i Internetem mając mniej więcej 1,5 roku. Z zaciekawieniem spoglądał w monitor i migające tam obrazki. Zastanawiał się, co takiego porabiam i dlaczego uderzam palcami w jakieś dziwne przyciski. Z czasem, siedząc mi na kolanach, z zaskoczenia sam próbował zmierzyć się z klawiaturą, co często stawało się przyczyną najróżniejszych kolizji. Ech, wiele by opowiadać… Im był większy, tym bardziej głodny wiedzy z Internetu. Pierwszym etapem było pokazywanie licznych galerii zdjęć z czasów jego niemowlęctwa i tłumaczenie, co i jak. Następnie odkryliśmy przed nim świat stron związanych z ulubionymi bohaterami kreskówek naszego malucha, jeszcze później (oczywiście w odpowiedniej dawce) odtwarzaliśmy kreskówki. Fajnie było znaleźć zupełne starocie, pierwsze animacje z lat 40. i 50., zabawne filmiki i komiksy. Oczywiście, w tym szale zachwytu komputerem i Siecią, bardzo często kusiło nas, żeby już bardziej podrośniętemu maluchowi puścić jakiś dłuższy film i „mieć go z głowy”. Ale to najgorsze, co można zrobić. Po pierwsze: dzieci są podatne na uzależnienia, po drugie: to rodzic powinien być przewodnikiem dziecka po świecie komputerów i Internetu. Żaden pedagog nie optuje za swobodnym pozostawianiem malucha sam na sam z Siecią. Łatwo wpaść w niej w tarapaty. Oprócz zamontowania tradycyjnych i powszechnych filtrów rodzicielskich, zachęcam do przeprowadzenia serii ciepłych rozmów na temat bezpieczeństwa: o tym, że nie należy z każdym nieznajomym podejmować rozmowy. Że są w Internecie strony, które mogą narobić kłopotów (wirusy!). O tym, że Internet może być źródłem wielu dobrych, ale też wielu złych doświadczeń. Bez tego nie zaczynajcie internetowej edukacji Waszych dzieci.

Skupmy się jednak na pozytywach. Z atrakcyjniejszych narzędzi, jakie pokazałem mojemu synkowi były translatory językowe. Oczywiście jest to dobra rzecz dla dzieciaków, które mają już za sobą pierwsze lekcje pisania i czytania. Czasem taki sposób korzystania ze słownika może być o wiele bardziej atrakcyjny, niż poszukiwania w tradycyjnym słowniku. Jasne – trzeba przekonywać, że nic nie zastąpi powagi i profesjonalizmu ujęcia sprawy bardziej od firmowanej szacownym wydawnictwem książki, ale kiedy jesteśmy na etapie „bawiąc – uczyć” – wszystkie chwyty dozwolone.

Oczywiście nie ominie nas sporo „zakrętów” na tej internetowej Mlecznej Drodze. Sam dobrze pamiętam, co działo się w popularnej wyszukiwarce, kiedy mój syn wpisał poznane na lekcjach słowa: Bunny albo Rabbit czy Cats… Ze zgrozą zauważyłem, że wskazane jako priorytetowe linki wcale nie kierują do stron hodowców domowych zwierzątek. Jednak właśnie dzięki temu, że siedzieliśmy przed komputerem razem udało mi się szybko zainterweniować. I może właśnie dzięki temu chłopak ma szansę jeszcze przez wiele lat szczerze wierzyć, że króliczek czy kociaczek – to określenia zarezerwowane wyłącznie dla czworonogów 🙂

 

 

Dodaj komentarz