LET’S GO NA NARTY

 

Nowy rok przywitał nas prawdziwą zimą. Mróz porządnie uszczypnął policzki, a śnieg tradycyjnie zaskoczył drogowców. Panie na szpileczkach mozolnie przedzierają się przez zaspy, w śniegowej kołdrze grzęzną autobusy i samochody. Taka aura w mieście to koszmar, ale za to w górach – raj. Wymarzone warunki dla miłośników białego szaleństwa.

 

– Nie ma leniuchowania przed telewizorem. Jedziemy na narty! – zaordynowałam w pierwszy dzień nowego roku moim salonowym kanapowcom. Tak naprawdę nikomu nie chciało ruszać się z ciepłego domu, ale przecież aż żal byłoby marnować tak piękną zimę. Ostatecznie cała gromadka zapakowała się w samochód i wyruszyliśmy do Zieleńca. Przywitały nas zimowe krajobrazy jak z bajki, świetnie przygotowane stoki, wyciągi pracujące pełną parą i… na każdym kroku gigantyczne tłumy. Po rejestracjach zaparkowanych samochodów widać było, że zjechały tu spragnione szusowania mieszczuchy nie tylko z całej Polski, ale i z zagranicy. Niczym w Wieży Babel, Zieleniec rozbrzmiewał różnymi językami świata: polskim, niemieckim, czeskim, rosyjskim, angielskim, a nawet japońskim. Coś niesamowitego. Ruszyliśmy na stok. Oczywiście mnie przypadł w udziale wyciąg Bartuś, bo maluchy wyrywały się do jazdy: – Mamo, mamo popatrz na mnie, jadę pługiem! – piszczała najmłodsza. Dzieciaki niesamowicie szybko się uczą. W ubiegłym sezonie stawiały pierwsze kroki na nartach, a teraz – proszę! Kto by pomyślał, że po kilku lekcjach z instruktorem będą samodzielnie wjeżdżać orczykiem i zjeżdżać z całego stoku bez nawet najmniejszego potknięcia. – Lepiej sobie radzą ode mnie… – pomyślałam i uśmiechnęłam się pod nader zmarzniętym nosem. Podczas, kiedy moje dzieciaki radośnie szusowały nie znając zimna, ja spędzałam głownie czas w kolejce do wyciągu. Slow down, please. Slow down! – usłyszałam za sobą dziwnie znajomy głos. Zanim jednak zdążyłam odwrócić głowę, poczułam zgrzyt i tępy ból przeszył mi plecy. Hmmm… designerskimi nartami z kolekcji Winter 2008/2009 z impetem wbił się we mnie malec wzrostu niespełna metra. – Ouuupsss… sorry! – wybąkał i całkiem zgrabnie powstał do pionu. Już nabrałam powietrza, żeby przestawiając się na angielski powiedzieć co sądzę na ten temat do jego taty, kiedy okazało się… że ten pan za malcem to wcale nie jego tato, ale znany mi instruktor ze szkółki narciarskiej. Przemiły pan Wojtek dokładnie rok temu i na tym samym stoku uczył moje dzieciaki stawiania pierwszych kroków na deskach. Uśmiechnęłam się i w oczekiwaniu na wyciąg zaczęliśmy rozmawiać. Pechowy, mały narciarz okazał się czteroletnim londyńczykiem. A pan Wojtek, jako „specjalista od dzieci” dostał bojowe zadanie nauczyć go jeździć. Dziś pierwsza lekcja. Nie tylko dla małego, ale także dla pana Wojtka: malec jest anglojęzyczny, a pan Wojtek raczej tak sobie. Za to instruktorem jest najlepszym ze wszystkich. Tylko jak wytłumaczyć na migi, że dokładnie teraz trzeba „zakrawędziować zewnętrzną nartę i obciążyć ją mocniej”?
Na szczęście z małym londyńczykiem znaleźliśmy szybko wspólny język i następny zjazd zakończył się już sukcesem. Młody narciarz obrócił się do instruktora ze słowami: – It is so easy! – krzyknął z radością. Jasne, angielski jest easy i warto o tym pamiętać. Nawet będąc już tym większym chłopcem 😉

 

 

 

Dodaj komentarz