Moda na kolekcjonowanie

Dzieci uwielbiają kolekcjonować. Uwielbiałam i ja. Myślałam więc, że wiem, jak to jest. Za moich czasów – szarego bloku wschodniego – zbierało się srebrne papierki po czekoladzie. Prostowaliśmy je, niektórzy nawet jakoś sprytnie prasowali żelazkiem. Zapach czekolady, towaru wtedy deficytowego (choć najpewniej były to wyroby czekoladopodobne) utrzymywał się dość długo. Właśnie po to między innymi zbierało się te papierki, by sobie od czasu do czasu powąchać i przypomnieć smak.
Ileż czasu trzeba było czekać na kolejną pachnącą czekoladę i nowe sreberko do kolekcji!
Potem, po przełomie w ’89, kiedy zaczęły do nas docierać zachodnie dobra, przerzuciliśmy się na zbieranie papierków z gum Turbo. Pamiętam też kolekcjonowanie puszek po napojach. To dopiero było szaleństwo! Najlepsze puszki były oczywiście te wygrzebane ze śmietników. Jeśli się wiedziało, gdzie szukać. Idealne były kontenery znajdujące się w okolicy pubów, barów i restauracji. Wybór wzorów ogromny. Trzeba było w tym śmietniku grzebać…
A to właśnie była przygoda! Nic nie było nam dane. O wszystko zwykle musieliśmy postarać się sami. Wyprawa na puszki była niczym wyprawa w poszukiwaniu Świętego Graala. Trzeba było zebrać drużynę (wiadomo, że lepiej się plądruje śmietniki, kiedy ktoś obok poda pomocną dłoń J), wyczaić, gdzie są najlepsze łowy. Znaleźć odpowiednio długie narzędzie do sięgania po puszki, które czasem leżały na samym dnie. Najczęściej był to długi patyk. A potem namęczyć się przy ich wyciąganiu. Kolejnym etapem było ich pieczołowite mycie i ukrywanie przed rodzicami, skąd ma się akurat całą kolekcję puszek po piwie… „A bo to od taty kolegi…”, „wymieniłam się”, itp. I etap ostatni, wieńczący dzieło, czyli ustawianie zdobycznych puszek na meblościance.
Z papierkami po gumach Turbo też nie było łatwo! Przede wszystkim trzeba było mieć pieniądze, żeby je kupić. Jeśli się miało stały dochód w postaci kieszonkowego to było coś. Jeśli nie, trzeba było kombinować, jak tu trochę zarobić. A to umówić się z sąsiadem na pomoc przy wyprowadzaniu psa, a to mamę namówić, żeby zaczęła płacić za pomoc w domu, a to ojca naciągnąć przy okazji wspólnych zakupów. Główka stale pracowała.
Teraz wszystko dzieje się duuuużo szybciej i właściwie bez problemowo. Wystarczy, że sieć sklepów „Konik Polny” czy „Żuczek” ogłosi, że od dziś za każde wydane 50 zł, dostaje się jakąś małą figurkę, a już tłumy rodziców uderzają do sklepów.
Uderzyłam i ja, żeby pod koniec roku, kiedy to już prawie nikomu się nie chce nic robić, zmotywować uczniów do mówienia po angielsku tymi właśnie figurkami. Przyniosłam je na lekcje i mocno się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam, że niektóre dzieci mają już całą kolekcję. Przecież cała akcja trwała zaledwie dwa tygodnie! Mało tego, że mieli już wszystkie figurki. Oni mieli nawet taki specjalny domek, w którym można było te figurki poukładać!!!
Gdzie tu przygoda? Gdzie czekanie na kolejny okaz? Wymienianie się? Porównywanie zbiorów? Kombinowanie, jak mieć ich więcej?
Figurkę dostaje się przy płaceniu za zakupy, więc dzieci w ich zdobywaniu mają minimalny udział. Wszystko zależy od zasobności kieszeni rodzica. To mi się w tym całym nowych podejściu do kolekcjonowania najmniej podoba…
 

2 komentarze

  1. Zbieram takie zwierzaczki czy inne smerfy dla dziecka i moim zdaniem to fajna zabawa dla dziecka. Moje jest na tyle małe, że dla niego to nie tyle kolekcjonowanie co nauka nowych słówek, ale być może kiedyś jak będzie straszy zacznie się wymieniać:)

Dodaj komentarz