Niby zajęcia fajne…

Niedawno na jednym z forum dla mam spotkałam się z takimi opiniami:
„Moje dziecko chodziło 3 lata do Helen Doron – niby zajęcia fajne – ale jednak więcej zadawane do domu i trzeba było siedzieć z dzieckiem jeszcze kilka ładnych godzin w domu.”
Nie rozumiem, co oznacza sformułowanie „niby zajęcia fajne”… więc fajne, czy nie fajne? To trochę tak, jak z tym słynnym powiedzeniem „mieć ciastko i zjeść ciastko”. Domniemam, że skoro dziecko chodziło aż trzy lata, to znaczy, że jednak lekcje metodą Helen Doron mu się podobały, zatem fajne były.
Kolejna rzecz, która zwróciła moją uwagę, to te prace domowe! O co chodzi! Przecież my nie jesteśmy zwykłą szkołą?! U nas nie ma prac domowych. Nasi kilkuletni uczniowie nie piszą esejów, ani nie wkuwają słówek… Nauka angielskiego ma być dla nich przede wszystkim świetną zabawą, przyjemnością, ma się kojarzyć z miłą atmosferą. Być może autorka tego stwierdzenia źle zrozumiała naszą ideę… Jedyna praca w domu, to codzienne słuchanie płyt. Czasem trzeba też coś pokolorować, ale to tylko dlatego, że młodsze dzieci bardzo to lubią i wręcz domagają się takiej pracy domowej.
Ta sama pani dalej pisze tak:
„Po 3 latach odważyłam się zmienić szkołę i zapisałam na próbę do…”, tu nie tylko pada nazwa innej szkoły, ale również link do strony. Są także pochwały „dziecko po uczęszczaniu przez rok nauczyło się więcej niż tam przez 3 lata – też powtarzaliśmy w domu, dostaliśmy dostęp do materiałów, z których możemy korzystać.”
Cóż, skoro pani tak intensywnie, jak wspomina, pracowała z dzieckiem w domu w czasie, kiedy chodziło do Helen Doron, efekty musiały być! Dlatego rodzi się moje podejrzenie, że może pani to nie mama naszego byłego ucznia czy uczennicy, ale może ktoś podstawiony przez konkurencję… Najpierw krytyka metody, odpowiadająca zresztą temu, co się aktualnie dzieje w szkołach publicznych, gdzie jest dużo prac domowych i gonitwa z materiałem. Jednym słowem pani celnie uderza w to, co obecnie boli i rodziców i dzieci. Potencjalny czytelnik od razu źle skojarzy sobie metodę Helen Doron, jaką tę, która zadaje 3-latkom tony słówek do nauki…
Ponadto muszę przyznać wprost, że wkurza mnie takie podejście jeszcze z innego względu. Niektórym się wydaje, że wiedza bierze się znikąd. Trzy lata chodzenie i nic, a wystarczy, że dzieciak zmieni szkołę, a nagle jest lepiej! Rozumie, mówi, szybko się uczy. Tak, to świetnie, ale dlaczego zapominamy o tym, co było wcześniej, że dziecko przeszło już pewien proces, że nie zaczyna przecież od zera.
W swojej dalszej wypowiedzi pani podaje podręczniki, z jakich teraz korzysta jej dziecko. „Teraz Przeszli na książkę N. G. – fajne zajęcia – książki dostosowane do poziomu dziecka a nie do wieku – to bardzo ważne. Moje dziecko jest najmłodsze w grupie – ale poziomem idzie dalej.”
W jednej wypowiedzi aż dwukrotnie padają nazwy handlowe… Może jestem zbyt podejrzliwa… ale jednak zastanawia nieścisłość wypowiedzi tej pani.

Dodaj komentarz