Nie zdradzać, jaki będzie deser

Komunikacja bez przemocy, letni wypoczynek i kłótnie
A  miało być tak pięknie! Letnie półkolonie dla dzieci. Temat przewodni ciekawy, zajęcia dodatkowe bardzo urozmaicone – sztuka, kręgle, nawet gotowanie. I to nie byle jakie gotowanie, bo desery z różnych stron świata. Oczywiście z konsumpcją.
Zaczęło się od ustalania zasad. Jak zawsze, jak o tym trąbią wszyscy psychologowie dziecięcy i pedagodzy. Ustalić, spisać, wszyscy się podpisują i ustalają, co będzie, jeśli którąś z zasad się złamie. Czyli mówiąc ogólnie, jakie będą konsekwencje (no, bo przecież nie jaka będzie kara. Choć jednak czujemy podskórnie, że… to jednak kara).
Ustalenie zasad nie było trudne. W końcu dzieci już przeszkolone, znają system. Wiedzą, jak to działa, bo chodzą na miliony zajęć dodatkowych, gdzie panie i panowie prowadzący na tych samych książkach psychologicznych wyuczeni.
Pamiętam, że w którymś z podręczników doradzano, żeby nie formułować komunikatów ze słowem „nie”, bo nasz mózg ich rzekomo nie czyta. I zamiast „nie biegaj”, konotuje „biegaj”. A więc dokonuję zgrabnych zamian i wspinam się na wyżyny kreatywności, ale jakoś dalej te „komunikaty” dobrze po polsku nie brzmią. Jak na przykład w wersji pozytywnej napisać owe „nie biegamy”, „chodzimy wolno”? Ja nie mam nic przeciw bieganiu. Niech sobie biegają. Ale niestety bieganie wiąże się z upadkami, które mogą być bolesne w skutkach. Choć czy nie na tym właśnie polega nauka smarkatych? Jak się nie sparzysz, to nie będziesz wiedział, że jest gorące. Inna sprawa, że rodzic może mieć pretensje. Zdarzyło się nie raz, nie dwa… Skoda czasu na opowiadanie o szukaniu dziury w całym. Bogatsza o te doświadczenia wolę chuchać na zimne. I tak na wszelki wypadek punkt o „chodzeniu wolno” zapisuję.
Kolejny punkt to „nie krzyczymy”. Napisany na własną zgubę… ach, czemuż byłam taka naiwna?! Punkt napisany ze względu na moją osobistą wygodę. Ponieważ nie może być z „nie”, zamieniony zostaje na „mówimy cicho”. Nie napiszę przecież „mówimy normalnie”, bo co to znaczy normalnie. Zaraz byłoby dopytywanie, przekrzykiwanie się, co dla kogo znaczy „normalnie” i demonstrowanie. Kiedy tylko napisałam „mówimy cicho”, wszyscy zaczęli szeptać. Zabawa przednia, ale jak tu dalej ustalać zasady. A poza tym, jak się szybko okazało, sama w krótkim czasie miała ochotę porządnie krzyknąć… No, ale przecież regulamin!
Po spisaniu zasad, czas na ustalenie, jaka konsekwencja czeka tego, kto reguły złamie. Daję zadecydować dzieciom. Jedno rzuca „ta osoba nie dostaje deseru!”. Świetnie – myślę sobie sprytnie, bo jako cukrzyk i ewentualna łamaczka zasad i tak deseru jeść nie mogę, ale one o tym nie wiedzą. Nie ma innego pomysłu, więc proponuję głosowanie. Niech zadecyduje większość, niech się smarkacze uczą o demokracji, a co!
Konsekwencja w postaci niejedzenia deseru wygrywa jednym głosem. Myślę sobie – wspaniale! Niestety jak gorzki jest smak zwycięstwa okazuje się już na najbliższych zajęciach. Każdy ma za zadanie coś przygotować, potem prezentuje wynik swojej pracy. Chłopiec numer 1 zaczyna i tak kolejno. Kiedy dochodzimy do szóstej osoby, chłopiec numer 1 zwija swoją kartkę w rulonik i zaczyna trąbić „tru tu tu”. W efekcie nikt nic nie słyszy. Wkraczam do akcji. Odwołuję się do regulaminu, w którym jak byk stoi „słuchamy siebie nawzajem”. Grożę konsekwencjami, że deseru nie będzie. I co słyszę?! Że dziś na deser kisiel, a on go nie lubi i ogólnie ma to gdzieś… Ręce mi opadły. Na przyszłość mam nauczkę: nie zdradzać, jaki będzie deser!

Dodaj komentarz