SZKOŁA BEZ GRANIC

szkoaa-bez-granic

 

Odwiedził nas kolega mojego młodszego syna i już od progu oznajmił, że ma fenomenalny pomysł. Przestraszyłem się. Ostatnio chcieli sprawdzać ile są w stanie wytrzymać z głową pod wodą. Skończyło się to karczemną awanturą z udziałem naszym i jego rodziców…


W pewnym wieku dzieciakom przychodzą do głowy rzeczy, które nas – rodziców przyprawiają o zawrót głowy i zwał. A im zdają się jedną z wielu świetnych form zabawy. Tym razem chłopaki zaskoczyły mnie jeszcze bardziej. Z przyjemnością powiem: pozytywnie!

Okazało się, że kolega syna zaprzyjaźnił się z dziewczynką… z Indonezji. Poznał ją nie przez Internet, ale na przydomowym placu zabaw. Szybko doszli do porozumienia ponad podziałami i kiedy tak sobie rozmawiali, zachwycili się różnicami jakie odkryli we własnej codzienności: w szkole, domu, w wychowaniu, przy jedzeniu… Stąd narodził się pomysł: zaprośmy małą przyjaciółkę z dalekiego kraju na ostatni dzień lekcyjny w naszej szkole. Przyklasnąłem tej inicjatywie. Spotkanie miało trwać 45 minut, a językiem obowiązującym powinien być angielski. I tu powstał problem. Dzieciaki w miejscowej szkole reprezentują różny poziom znajomości języka angielskiego, a niektórzy nie znają w ogóle. Jak temu zaradzić? Nie zastanawiałem się długo. Wszak nie po to uczymy w Helen Doron kilkumiesięczne maluchy, żeby dać się zapędzić w kozi róg przy pierwszej lepszej okazji. Pomyślałem też, że będzie to świetna okazja, by sprawdzić metodę Helen Doron w zupełnie alternatywnym środowisku.

Zaproponowałem takie oto rozwiązanie: koleżanka z Indonezji powinna mieć przewodnika. Może zostać nim kolega mojego syna – zna dziewczynkę, był pomysłodawcą zaproszenia i swobodnie porozumiewa się po angielsku. Do tego przygotujemy sporo plansz, na których zamieścimy informacje o naszym gościu: w języku angielskim i polskim. Podobnie zrobimy ze szkołą, tak aby mogła bez problemu dowiedzieć się ile dzieci chodzi do szkoły, co to za klasa, jakich uczymy się przedmiotów, itp. Każde dziecko dostało planszę ze swoim imieniem i wiekiem oraz anglojęzyczną informacją. Zapytaliśmy dzieciaki, o co chcą zapytać swojego indonezyjskiego gościa, po czym przygotowaliśmy kolejne tabliczki z pytaniami po angielsku. Tak zaopatrzeni i z wiarą w pedagogiczne zdolności mojego syna i jego przyjaciela poszliśmy do szkoły.

Lekcja okazała się być wielkim sukcesem: zabawnym i kształcącym spotkaniem kultur i błyskawicznym kursem angielskiego. Tego dnia wszyscy czegoś się nauczyliśmy. A nasza nowa, mała przyjaciółka pokazała nam jak założyć i przede wszystkim udrapować piękne, indonezyjskie sari: – Wrap up, wrap up! – pouczała nas dziewczęcym głosikiem. Bardzo pouczająca lekcja. Ech, jedynie z wyjątkiem, że do sari to ja się jednak kompletnie nie nadaję J

 

 

Jeden komentarz

  1. Witam
    Znowu ze sporym opóźnieniem, ale wiele się dzieje…
    Bardziej zastanawiam się jak wychowywać Maciusia samemu, niż nad jego znajomością języków. Ale rzeczywiście sporo myślałem o tym. Jak Maciek wypadnie w konfrontacji z obcokrajowcami. Oczywiście teraz za wcześnie jest na to by martwić się akurat tym. Ale zastanowiliście mnie. A co jak okaże się, że mój Maciuś, ucząc się angielskiego nie będzie mógł się porozumieć tym językiem w praktyce? To okaże się pewnie dopiero za kilka lat, ale po przeczytaniu tego ciekawego teksu, naszła mnie akurat refleksja…

Dodaj komentarz